Chłopi (Władysław Stanisław Reymont) - Jesień Rozdział IV strona nr 1
Liczniki odwiedzin | Księgi gości | Metal Lyrics | Konwerter | Wolne domeny | Informacje o samochodach | Zakupy w UK | | | ebooki | Czytniki e-booków
Archiwum lektur szkolnych zostało powołane do życia w sierpniu 2005 roku, na łamach serwisu prezentuję książki znanych pisarzy, które są szkolnymi lekturami lub są wartościowe (wg mnie). Wszystkie książki są zamieszczone w serwisie w legalny sposób, pisarze, których książki prezentujemy nie żyją już ponad 70 lat i ich dzieła są obecnie dobrem publicznym, które można rozprowadzać bez uiszczania jakichkolwiek opłat. Zapraszam do korzytania z naszego serwisu :) Jest to prawdopodobnie najlepsza biblioteka on-line. Zapraszam do wymiany poglądów / zbiorów literackich pod adresem e-mail: ksiazki(at)ksiazki.metallyrics.pl.
Szkolne lektury / Chłopi - Władysław Stanisław Reymont / Jesień Rozdział IV
::-[ poprzedni rozdział :: spis treści :: kolejny rozdział ]-::
Była niedziela - cichy, opajęczony i przesłoneczniony dzień wrześniowy.
Na ściernisku, tuż za stodołami, pasł się dzisiaj cały inwentarz Borynowy a pod brogiem wysokim i pękatym, okrążonym zieloną szczotką żyta, wykruszonego przy układaniu, leżał Kuba, dawał baczenie na inwentarz i uczył pacierza Witka - często pokrzykiwał na niego albo i zasie szturchał biczyskiem, bo chłopak mylił się i latał oczami po sadach.
- Bacz, coć rzekłem, bo to pacierz - upominał poważnie
- Dyć baczę, Kuba, baczę.
- To czegój ślepiasz po sadach?
- Widzi mi się, co są jeszcze jabłka u Kłębów...
- Zjadłbyś! A sadziłeś je to, co? Powtórz "Wierzę".
- Wyście też nie wywiedli kuropatwów, a wzieniście całe stado.
- Głupiś! Jabłka są Kłębowe, a ptaszki Panajezusowe, rozumiesz!
- Aleście je wzieni z dziedzicowego pola...
- I pole jest Panajezusowe. Hale, jaki mądrala, powtórz "Wierzę".
Powtarzał prędko, bo go już kolana bolały od klęczenia, ale nie ścierpiał...
- Widzi mi się, co źróbka idzie w Michałową koniczynę! - krzyknął gotowy do biegnięcia.
- Nie bój się o źróbkę, a patrz pacierza...
Kończył wreszcie, ale już nie mógł wytrzymać, przysiadał na piętach, wykręcał się na wszystkie strony, a zoczywszy bandę wróbli na śliwkach, śmignął w nie grudką ziemi i śpiesznie bił się w piersi.
- A ochfiarowanie to zjadłeś kiej ulęgałkę, co?
Powiedział ochfiarowanie i z wielką ulgą wziął się do śpiącego Łapy i jął z nim baraszkować.
- Ale, gził się cięgiem będzie, kiej ten cielak głupi. - Poniesiecie dobrodziejowi ptaszki?
- Poniesę...
- Spieklibym w polu.
- Spiecz se ziemniaków. Co mu się zachciewa!
- Idą już do kościoła! - zawołał Witek, spostrzegając przez płoty i drzewa migające czerwone zapaski na drodze.
Słońce przygrzewało niezgorzej, że wszystkie okna i drzwi chałup powywierano na przestrzał; gdzieniegdzie, pod przyzbami, myto się jeszcze, gdzie znowu czesano i zapletano warkocze, gdzie wytrzepywano świąteczne szmaty, zmięte całotygodniowym leżeniem w skrzyniach, gdzie już wychodzono na drogę, że raz w raz niby maki czerwone, niby georginie żółte, co dokwitały pod ścianami, libo te nagietki i nasturcje - tak szły kobiety strojne, szły dziewczyny, szli parobcy, szły dzieci, szli gospodarze w białych kapotach, podobni do ogromnych żytnich snopów, a wszyscy dążyli wolno ku kościołowi drogami nad stawem, któren niby misa złota odbijał w sobie słońce, aż oczy raziło.
A dzwony wciąż biły radosnym głosem niedzieli, odpocznienia, modlitwy.
Kuba czekał, aż przedzwonią, ale że nie mógł się doczekać, schował pęk ptaków pod kapotę i rzekł:
- Witek, jak wydzwonią, spędź bydło do obór i przychodź do kościoła.
Ruszył, ile mógł, rychło, bo kulał srodze, dróżką biegnącą pod ogrodami, a tak zasłaną żółtym liściem topoli, że szedł kieby po szafranowym kilimie.
Plebania stała na prost kościoła, przedzielona tylko odeń drogą, w głębi wielkiego ogrodu, pełnego jeszcze gruszek zielonych i jabłek rumianych.
Przed gankiem, obrośniętym w poczerwieniałe wino, Kuba się zatrzymał bezradnie, spozierając nieśmiało w okna i w sień, powywierane na oścież; a że wejść nie śmiał, cofnął się pod wielki klomb, pełen róż, lewkonii i astrów, od których bił słodki, upajający zapach; stado białych gołębi łaziło po zielonym, omszonym dachu i sfruwało na ganek.
Ksiądz chodził po ogrodzie z brewiarzerm w ręku, ale raz wraz potrząsał gruszą, to jabłonką, że słychać był ciężkie pacanie owoców o ziemię, pozbierał je w połę sutanny i niósł do domu.
Kuba zastąpił mu drogę i pokornie podjął za kolana.
- Cóż to powiecie? Aha... Kuba Borynowy.
- Juści... dyć parę kuropatków dobrodziejowi przvniosłem.
- Bóg ci zapłać. Chodź ze mną.
Kuba wszedł ino do sieni i ostał przy progu, bo nijaknie śmiał wejść na pokoje, poglądał tyla co przez drzwi otwarte na obrazy wiszące po ścianach i p
następna strona
::-[ poprzedni rozdział :: spis treści :: kolejny rozdział ]-::
|