Ludzie Bezdomni (Stefan Żeromski) - Tom Drugi "Asperges me..." strona nr 1

Liczniki odwiedzin | Księgi gości | Metal Lyrics | Konwerter | Wolne domeny | Informacje o samochodach | Zakupy w UK | | | ebooki | Czytniki e-booków

Archiwum lektur szkolnych zostało powołane do życia w sierpniu 2005 roku, na łamach serwisu prezentuję książki znanych pisarzy, które są szkolnymi lekturami lub są wartościowe (wg mnie). Wszystkie książki są zamieszczone w serwisie w legalny sposób, pisarze, których książki prezentujemy nie żyją już ponad 70 lat i ich dzieła są obecnie dobrem publicznym, które można rozprowadzać bez uiszczania jakichkolwiek opłat. Zapraszam do korzytania z naszego serwisu :) Jest to prawdopodobnie najlepsza biblioteka on-line.
Zapraszam do wymiany poglądów / zbiorów literackich pod adresem e-mail: ksiazki(at)ksiazki.metallyrics.pl.


UWAGA: SUPER STRESZCZENIA

Szkolne lektury / Ludzie Bezdomni - Stefan Żeromski / Tom Drugi "Asperges me..."

::-[ poprzedni rozdział :: spis treści :: kolejny rozdział ]-::


W sąsiedztwie miał Korzecki jeden dom znajomy gdzie czasem, raz około Wielkiejnocy, bywał z wizytą. Była to niezamożna, prawie uboga familia szlachecka. Ci państwo dzierżawili kilkusetmorgowy folwark donacyjny w lichej, kamienistej glebie. Jechało się do tej wioski lasami, po wertepach, jakich świat nie widział.


      Pewnego dnia, wróciwszy z włóczęgi pieszej na obiad, Judym zastał we wspólnym mieszkaniu ucznia gimnazjum, który czerwieniąc się i blednąc rozmawiał z Korzeckim daremnie usiłującym go ośmielić. Gdy Judym wszedł, gimnazista ukłonił mu się kilkakroć i jeszcze bardziej spuszczał oczy


- Pan Daszkowslki... - rekomendował go inżynier. - Przyjechał prosić was, czybyście, panie konsyliarzu, nie chcieli odwiedzić jego chorej matki. Są konie. Ale was uprzedzam, że to dwie mile drogi. Prawda, panie Olesiu?


- A tak, droga... bardzo zła...


- Ech, źle pan usposabia doktora! Trzeba było zapewnić, że jak po stole...


- A tak... ale ja...


- Niechby pocierpiał.


      Uczeń, nie wiedząc, co mówić, miął tylko czapkę w rękach i przestępował z nogi na nogę.


- A na co chora mama pańska? - zagadnął Judym tonem jak najbardziej delikatnym, tym głosem, co jest jak ręka czuła i dźwigająca do góry z całej mocy, z całej duszy.


- Na płuca.


- Czy kaszle?


- Tak, proszę pana doktora.


- I dawno to już?


- Tak, już dawno.


- To jest... jakie dwa, trzy lata?


- Jeszcze dawniej... Jak tylko zapamiętam...


- Jak tylko pan zapamięta, mama była chora?


- Kasłała, ale się do łóżka nie kładła.


- A teraz leży?


- Tak, teraz już tylko ciągle w łóżku. Już mama nie może chodzić.


- Dobrze, proszę pana, to pojedziemy. Można zaraz.


- Jeżeli tylko pan doktór...


- O, musimy naprzód zjeść obiad - to darmo!- wtrącił się Korzecki.


- Ale jeśli pan doktór... - z pośpiechem mówił uczeń.


      W tej samej chwili zauważył, że pali głupstwo, i do reszty się zmięszał.


- Widzi pan... doktór musi się najeść. A i pan pewno głodny, panie Olesiu.


- Ja... o, nie! Ja nie. Pan inżynier tak łaskaw...


      Wkrótce dano obiad.


      Uczniaczek wzbraniał się, jadł półgębkiem i ani na chwilę nie odrywał oczu od talerza. Korzecki tego dnia był jakiś zimny i skulony. Rozmawiał z trudem. Gdy konie przed dom zaszły i Judym już schodził, inżynier ujął młodego chłopczynę za szyję i wlókł się tak z nim po schodach.


      Na samym dole rzekł:


- Niech się pan pokłoni ode mnie mamie, ojcu. Chętnie bym państwa odwiedził, ale cóż... Żadną miarą... Tyle tu roboty. Niech pan jednakże powie mamie, że da Bóg, zobaczymy się wkrótce.


      Judym przypadkowo rzucił okiem na jego twarz. Korzecki był jakiś szary. Z oczu jego płynęły dwie łzy samotnice.


- Da Bóg, zobaczymy się wkrótce... - powtórzył na swój sposób


      Licha, rozklekotana bryczka ruszyła się z miejsca. Ciągnęły ją dwie szkapy zbiedzone i w dodatku nierówne. Jedna z nich - było bo kobylsko chłopskie, z wielkim, spuszczonym łbem, a druga pochodzić musiała z jakiejś "stajni". Teraz już tylko grzbiet jej, wystający jak piła, imponował towarzyszce z gorszej rasy. Na koźle siedział chłop w kaszkiecie i guńce, który budził z odrętwienia c h a b e t y wiozące godne osoby takimi samymi środkami, jak wówczas gdy odstawiał nawóz albo ziemniaki


      W istocie, droga prowadząca do owego folwarku należała do bezwzględnie polskich. Jechało się wciąż lasem. Jakaś chmurna ciemność kryła się między martwymi drzewami, co rosły w sapowatej glebie. Droga zarośnięta zdeptaną trawą, pełna kamieni, które w nią wrosły, wiła się wśród gęstej, młodej świerczyny. Skręty jej wciąż przepadały między zielenią, jakby się leśnym obyczajem, na wzór zwierząt, kryły przed oczyma l

następna strona



::-[ poprzedni rozdział :: spis treści :: kolejny rozdział ]-::




Centrum ogrodowe




Archiwum lektur szkolnych istnieje od sierpnia 2005, mapa serwisu Polityka prywatności
Autor skryptów: Przemysław Krajniak, Skrypty PHP